Przeziębienie dopadło mnie po raz kolejny, wraz z podszeptami
depresji. Są one jednak dość ciche, subtelne, dlatego w jakimś stopniu się im
opieram i staram się funkcjonować na tyle normalnie, na ile pozwalają mi ból
gardła, katar i ogólne rozbicie.
Oczywiście powinienem się liczyć z rychłą utratą pracy,
ponieważ jestem na okresie próbnym, a to już moja druga absencja. Trudno, to
tylko praca. Zwolnią, to znajdę inną, może lepszą.
Zmarnotrawiłem nieco dwa dni wolne, które miałem, darowałem
sobie nawet naukę angielskiego. Tłumaczę to sobie przeziębieniem. Ono prawie
zawsze wiąże się u mnie ze spadkiem produktywności i motywacji.
Obliczyłem za to swoje zapotrzebowanie kaloryczne i zacząłem
wstępnie ważyć posiłki, by wiedzieć, ile dostarczam sobie kalorii. Ważę
82 kg przy wzroście 180 cm i mam 23 % tłuszczu w organizmie. Zgroza! Opracowuję,
więc plan, który pozwoli mi chudnąć w tempie 0,5 kg tygodniowo, a przy tym
rzeźbić moją sylwetkę i muskulaturę.
Przeziębienie pokrzyżowało mi szyki również w tej materii. Poskutkowało
spadkiem nastroju, który zacząłem sobie rekompensować objadaniem się, całe
szczęście mniej lekkomyślnym niż zwykle. Najgorsze rzeczy, które zjadłem to:
żółty ser, krakersy, ciasteczka owsiane, parówki, batony proteinowe i orzeszki
ziemne w jakiejś posypce z przypraw (mega kaloryczne i tłuste). Uniknąłem tym
razem przynajmniej frytek, chipsów, prażynek czy klasycznych batonów. To
właśnie głównie tymi produktami zbudowałem sobie oponkę na brzuchu. Dlatego obiecałem
sobie teraz wystrzegać się ich jak ognia.
To wszystko działa, funkcjonuję wzorowo, kiedy depresja jest
w odwrocie. Wówczas rozwijam spinaker i żegluję całą naprzód. Kiedy, tak jak
teraz, dzieje się coś, co dość mocno krzyżuje mi plany, nastrój spada, mniej
lub bardziej robi mi się wszystko jedno, bo przecież już nie jest idealnie.
Staram się jednak nauczyć halsowania, czyli żeglowania zygzakiem,
z wykorzystaniem wiatru bocznego. Każdy głupi potrafi pędzić z wiatrem,
prawdziwą sztuką jest przemieszczać się do przodu przy mało korzystnej pogodzie.
Myślę, że ta żeglarska metafora idealnie pasuje do życia, które jest w istocie
sztuką halsowania. Przecież zawsze znajdą się jakieś niesprzyjające
okoliczności.
Zgodnie z obietnicą obliczyłem, ile kosztowała mnie
spółka, którą niedawno zamknąłem. Straciłem dokładnie 2257 funtów i 90 pensów,
czyli nieco ponad 11 tys. złotych. To nawet nie tak najgorzej, spodziewałem się
większej straty. Tak czy siak, jest to moja największa porażka biznesowa i
jedna z większych życiowych porażek, którą w tej chwili jestem w stanie się
pochwalić.